Łódzkie niebo przypomina rozlany ołów. Chyba aniołki szykują się do andrzejkowych wróżb.... czy cóś?
To ja Wam dziś o palmach opowiem, może to coś zmieni... :))
-Słońce świeci!!!!!!!!! - ryk wydobywający się z gardzieli moich latorośli stawia mnie do pionu.
Matko, dzieci mają koszmary nocne, pomyślałam najsampierw, ale zwlokłam się, żeby podnieść żaluzje i sprawdzić rzetelność porannej informacji.
No w rzeczy samej. Świeci. Jest niedzielny poranek i żaluzje w oknach mieszkańców Granady podnoszą się sporadycznie i leniwie. Ni z tego, ni z owego, zza jednej z podniesionych do połowy, dobiega mnie przeraźliwy dźwięk saksofonu.
Aaaaa, to takie buty! Przeciętny Hiszpan w niedzielny poranek ćwiczy gamy na instrumencie bardzo dętym! Marnie mu szło, więc poszłam się dowiedzieć, jakie atrakcje przewidziano dla starej matki na tak dźwięcznie rozpoczęty dzień.
- Jedziemy nad morze, a potem się zobaczy - zapodał nad jajkiem na miękko mój męski potomek, więc na znak zgody postukałam w skorupkę swojego jajka, nie wiedzieć czemu ugotowanego na twardo i przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że może tego jodu po katastrofie czarnobylskiej, podawałam dziecięciu za mało i stąd te ciągoty, ale w końcu dałam spokój tym rozmyślaniom. Czemu nie? Niech będzie morze.
Obuwszy tenisówki, potajemnie upchnęłam do torby parasolkę i byłam gotowa na kolejną przygodę.
Po drodze z zadowoleniem obserwowałam prawie pogodne niebo i piękne krajobrazy, licząc w duchu, że produkt firmy Rossmann, mający za zadanie chronić, podróżujących w końcu października po Andaluzji, naiwnych turystów, nie będzie użyteczny.
Salobrenia (z miękkim n) wyłoniła nam się zupełnie niespodziewanie z za zakrętu i z miejsca oczarowała.
Wycieczka się rozdzieliła i romantyczni kochankowie poszli słuchać szumu fal, a nie mniej romantyczne, matka z córką na ostatni wspólny spacer, bo zbliżał się nieuchronny czas rozstania (nazajutrz Alicja przeprowadzała się do Madrytu a nas czekała dalsza, ostatnia już wyprawa).
Świetne miejsce, w sam raz na niedzielną kanikułę. Tylko dlaczego hiszpańskie szczotki do mycia butelek rosną na drzewach???
No i na koniec pytam grzecznie, kto to będzie jadł ????!!!!
Albo to...
... no dobra, mule mogą być, zgodziłam się, ale na wszelki wypadek zamówiłam hiszpański omlet z ziemniakami, gdybym jednak zmulona mulami okazała się być. Te zresztą szybko znikały ze stołu, bo zgłodnieliśmy po tych spacerach porządnie. Jedliśmy na pomoście z widokiem na morze i góry oraz zapachem pieczonych ośmiorniczek w tle.
Po ( według mnie, mocno podejrzanej) kolacji jeszcze spacer nad morzem.
Ale ileż można spacerować? Moje sfatygowane tenisówki zaprotestowały i pozwoliwszy na ostatnie fotki wylegujących się w słońcu nadmorskich skał, podreptały do samochodu.
Wracaliśmy drogą pod palmami, a w samochodzie słychać było, jak zwykle, hiszpańską muzykę (o matko!) i....dziwne poburkiwania w trzech młodych brzuchach. Mój dystyngowanie milczał, Ha! :))))
Po drodze udało mi się zrobić poruszoną i mało wyraźną fotkę gór Sierra Nevada , których szczyty pokrył pierwszy tej jesieni śnieg.
W Granadzie okazało się, że nawiedzony trębacz nauczył się dwóch nowych dźwięków, które radośnie ćwiczył do późnych godzin nocnych. No, powiadam Wam, nie zmarnowana niedziela! :))))
Dobiegam, Kochani, do końca moich hiszpańskich opowiastek, tę ofiarowuję Wam na weekend z życzeniami słońca:)) . Dla wytrwałych obietnica, że mam w zanadrzu jeszcze jednego podróżniczego posta, ale potem to będzie już tylko o wytworkach i rękoczynach, jak Jaśka kocham!!! :))
Wspaniała podróż - świetnie napisane no i oczywiście piękne zdjęcia:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Snow,zlituj się!Przed nami kilka miesięcy zimy,a Ty nam zapodajesz takie widoki,że lata się chceee:)Uwielbiam takie klimaty i jak stamtąd wyjezdżam to jestem ciężko chora:)Dziękuję za tę piękną wycieczkę.Pozdrawiam mimo wszystko cieplutko.
OdpowiedzUsuńCiebie nigdy za wiele:) Snow :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTaka wycieczka w piątkowy wieczór zdarza się tylko raz !!!
OdpowiedzUsuńBuziaki :**
A widzisz - każde chmury gdzieś muszą popłynąć by odsłonić słońce! Normalnie chciałabym tam być! A co do przysmaków - dobrze zrobione ośmiorniczki - tak tylko na oliwie z sokiem cytrynowym, odrobinką czosnku i pietruszką do złudzenia przypominają kurczaka, ale wizualnie są o wiele bardziej interesujące! Słowo!
OdpowiedzUsuńŚciskam mocno, pozdrów Jaśka!
Piękna podróż... nigdy tam nie byłam. Zazdroszczę...
OdpowiedzUsuńDlaczego hiszpańskie szczotki do mycia butelek rosną na drzewach? Pewni dlatego, że Hiszpanie mają sporo butelek (po winie? ;) ) do mycia. ;))) Uściski serdeczne Snow Miła
OdpowiedzUsuńWracaj, wracaj, daj odpoczac swoim tenisówkom , pora na szykowanie się do świąt!Dosyć leniuchowania:))
OdpowiedzUsuńA co do ośmiorniszek i muli- pyszne, uwierz na słowo!
Buziaki
Witaj podróżniczko i pisarko....))))super tak z rana pobyć w Hiszpanii ...Dzięki za wycieczkę i opowieści...Miłej niedzieli ...Całuski pa...
OdpowiedzUsuńmule??? osmiornice??? papierosy??? never kochana:))) Piekne wspomnienia :))i jakie widoczki:)))
OdpowiedzUsuńoj tam, oj tam :)))
UsuńJa zamawiam ośmiornice!!! Pychatka :-D
OdpowiedzUsuńMoże wiesz jak te szczotki do butelek się nazywają? Widziałam takie w Grecji ale nikt kogo się pytałam nie zna jej nazwy ;-P
Dobrze że na ostatni dzień dostaliście trochę słońca :-)
Pozdrawiam
miło było z Tobą przez Hiszpanię iść:)))
OdpowiedzUsuńCudownie, dobrze że tym razem pogoda dopisała...za owoce morza podziękuję;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko
Snow dziekuję za piękną wycieczkę!
OdpowiedzUsuńPodziwiam Cię za odwagę zjedzenia czegoś takiego ślimaczego jak mule:))
Mnie odwagi na taki czyn z pewnośćią by zabrakło.
Pozdrwienia dla nawiedzonego trębacza:))
Całuję mocno!
Te szczotki do butelek, jeśli dobrze mi się wydaję, występują u nas jako roślina doniczkowa pod nazwą "kocie ogony". Sprawdzę to jeszcze i napiszę, czy miałam rację.
OdpowiedzUsuńDo palm mnie jakoś nie ciągnie - mam już zbyt zimowy nastrój; z jedzenia ostatecznie mule - ośmiornice w żadnym wypadku!
A w ogóle to fajna wycieczka!
Ninka.
Niestety, pomyliłam się! To nie są kocie ogony tylko roślina z rodzaju melaleuka; z tej samej pochodzi australijskie drzewo herbaciane. Nie będę się tu rozpisywać, ale informację znalazłam w "Kwietniku" (nr3 z 2000r.), a potem sprawdziłam w wyszukiwarce.
UsuńNinka.
Dziękuję, Ninko, dobrze wiedzieć:))
UsuńPiękna wycieczka :)
OdpowiedzUsuńAle ! FAJNIE! Przepiękny post Kobieto Kochana! Ośmiornice zjadła bym nawet w wersji surowej :) Tak już mam :) A w zdjęcia Twe mam ochotę wskoczyć z rozpędu :) Ściskam Cię serdecznie! Jaśka pomiziać proszę!
OdpowiedzUsuńMule tak, w winie:) Ośmiorniczki też jadłam, jak zrobione dobrze to można zjeść i owoce morza ponoć nie tuczą!!
OdpowiedzUsuńA jednak wycieczka słoneczkiem się skończyła.
Cudownie się czytało...piękna wycieczka i piękne zdjęcia:)
OdpowiedzUsuńDziękuję za odwiedziny i miłe słowa pozostawione na blogu.
Ślę ciepłe listopadowe pozdrowienia z uśmiechem serca*
Peninia ♥
http://peniniaart.blogspot.com
Cudne zdjęcia i ten koloryt świata i światło....uwielbiam!
OdpowiedzUsuńOwoców morza natomiast nie znoszę, pod żadną postacią...
A tak w ogóle to nie widać po Tobie, że ciacha ponad mięsko..... Figurę masz cudną! buziaki!
Ale bym jakieś dobre jedzonko zjadła!Super ta Twoja podróż:-) pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńPiękna opowieść, cudne zdjęcia, w sam raz na nasze chłody, tylko te ośmiornice mogłaś nam oszczędzić:)) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńmule uwielbiam :))
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Ag
Ośmiorniczki niekoiecznie, ale mule i krewetki - mniam :) Rozmarzyłam się - piękna wycieczka - niesamowite są takie miejsca po tzw. sezonie :)
OdpowiedzUsuń