piątek, 30 listopada 2012

O matko!

Witam Wszystkich Zewsząd.


Andrzejkowy dzień nastał, a ja w tak zwanym lesie ze wszystkim.... Już się zastanawiałam , czy nie odwołać świąt, ale Jasiek się nie zgodził, bo to przecież jego pierwsze święta w naszym domu:))
Mój pokój wygląda jak pole bitwy. M. biega po mieszkaniu ze szczotką i odkurzaczem, a ja śmiecę na potęgę i przysięgam, że złośliwości w tym nie ma nijakiej, tylko narzędzia pracy zmieniają mi się jak w kalejdoskopie, raz szydełkiem będąc, raz pędzlem, a niekiedy maszyną do szycia, albo i imadłem.

Zachciało mi się płatków śniegu, więc wyciągnęłam szydło z worka (oj przeleżało wieki w tym worku) i z pomocą Bagragi kochanej  wymodziłam dwie sztuki, coby się przekonać , czy z szydełkiem jest jak z pływaniem. Zdecydowanie pływam lepiej :))


No dobra, wiem o co idzie, więc wróciłam do innych przedsięwzięć, ale zdjęć nie będzie, bo mam w domu ciemno, jak w literackiej, piwnicznej izbie.

No i decyzyjnie coś u mnie słabo......

- Jasiu, to w jakim kolorze mają być dekoracje, bo już sama nie wiem - zwróciłam się do kota, który kolejny raz wskoczył  na zabałaganiony stół, centralnie mierząc łapką w mokrą od kleju podkładkę.
- Mnie nie pytaj, chyba, że chcesz o pierniczkach pogadać - usłyszałam w odpowiedzi, zbierając w pośpiechu wszystkie mokre przedmioty ze stołu..
- Nie o pierniczkach, tylko o kolorach chcę rozmawiać, skup się kocie - zażądałam kategorycznie, rozstawiając maszynę do szycia.
- Będziesz warczeć? - Jasiek zmienił temat i zainteresowany urządzeniem, rozłożył się na stole.

- Będę, złaź  - próbowałam odsunąć kota, ale nic z tego nie wyszło, Jasiek rozsiadł się i przymierzał do obgryzania kabli.
- Takich czarnych sznurków jeszcze nie próbowałem - tłumaczył i na serio sięgał po przewody.
   
- Jasiek! Zostaw! Prąd cię kopnie, kopnięty kocie!-  zdenerwowałam się i sprawdziłam, czy maszyna nie jest przypadkiem podłączona. Nie była.
- O co ci chodzi? Nie psuj zabawy! - Słodki koteczek trzymał kolejny kabelek w łapach i brał się za gryzienie.



- Jasiek, zlituj się, zostaw tę maszynę, ja tu pracuję - jęczałam bardziej bezradna niż zła wobec tych kocich pomysłów - miałeś mi pomóc wybrać dekoracje...
- O matko!- tym razem jęknął Jasiek i spojrzał na mnie niebieskimi oczętami, niewinnie i bezbronnie -  co ty za problemy masz jakieś? Przecież to wszystko jedno w jakim kolorze będą święta i weź sobie tą swoją maszynę do warczenia, bo te kable niesmaczne, tylko najpierw powiedz, kiedy te pierniczki pieczemy?!?!



- Taa, pierniczki....  - westchnienie, jakie wydobyłam z siebie musiało zastanowić kosmatego łakomczucha, bo wszedł mi na kolana i  zamruczał ugodowo.
-  Białe byłyby fajne, pasują mi do futerka. Coś wymyślisz, a ja idę poćwiczyć kolędy - zakończył zeskakując na podłogę. 
- Hmmm... białe... no może... , ale trochę czerwonego też dodam - powiedziałam bardziej do siebie niż do Jaśka i włączyłam maszynę... - O matko! Czy zdążę?




piątek, 23 listopada 2012

Podumanka o cieple.

Witam Wszystkich Zewsząd

Wspominałam Wam, że gwałtowna zmiana klimatu z andaluzyjskiego na swojski, łódzki, zaskutkowała u mnie silnym przeziębieniem, które, nie wiedzieć czemu (czyżby?), przeobraziło się w pożar oskrzeli...uhh.
Uziemiona w łóżku, umierałam z nudów bardziej, niż z tego niedomagania, a nie sięgając stołu pracownianego, musiałam się zadowolić wykonywaniem czynności, że się tak wyrażę, bezstolnych :))
- Zrobię sobie ubranko na kubeczek, bo mi herbatka z cytrynką za szybko stygnie - postanowiłam entuzjastycznie i wykorzystując włóczkę, którą swojego czasu, dostałam w prezencie od Ewci (W E-wkowie), wzięłam się za dziarganie warkoczyków.


Między jednym atakiem kaszlu, a drugim, gubiłam oczka i plątałam sploty, ale w znoju nie ustawałam.
Ratunek przybył niespodziewanie w postaci przyjaciółki, która nie bacząc na fruwajace wokół mnie, całymi tabunami, wirusy, przybiegła z okrzykiem :-Na pohybel !- I zaczęła rozpakowywać paczuszki, które ze sobą przytachała.
O matko! Jak mi się ciepło zrobiło! I nie tylko mnie :))



Dostałam dwa cudne kubki w wełnianych ubrankach i wsparcie tak gorące, że poparzone wirusy zarządziły natychmiastowy odwrót!

Robótka poszła w chwilową odstawkę, a ja z dużo lepszym samopoczuciem, odziewałam kolejny kubeczek w cieplutki sweterek. Przebierałam je jak lalki, w dalekim dzieciństwie.


Zamarzyły mi się święta gwiezdne i czerwone, jak wyciągnięty z dna szafy, ciepły sweter....

O taki :)

-Jasiu, co sądzisz o czerwonych dekoracjach na świąteczny czas? - zapytałam kota, z nadzieją, że mnie wesprze w pomyśle.
- A masz czerwony sznurek? Bo tu widzę same białe. - Jasiek sceptycznie zaglądał do koszyka.




-Coś się znajdzie- zapewniłam kota uroczyście i zadumałam się nad fenomenem cieplnym, który przybierając postać wszelaką, raz ciało grzeje, a raz  duszę....
 
Życzę Wam na koniec tygodnia, ciepłych dni i jeszcze cieplejszych wieczorów, wśród  przyjaciół, gotowych .... na wszystko:)))







wtorek, 20 listopada 2012

Jaśkowe szyszki

Witam Wszystkich Zewsząd.

Byliście Wszyscy bardzo dzielni, towarzysząc mi w podróży do Hiszpanii przez całe pięć postów:)) Dziękuję za fajne komentarze i komplementy. Te ostatnie przyjęłam z przymrużeniem oka, mając pełną świadomość, że już od dłuższego  czasu, funkcjonuję w myśl starego porzekadła : " z tyłu liceum, z przodu muzeum" :)) Ale jak to się rewelacyjnie czytało!!! Wielkie buziaki dla Was, Kochane :)))

Hiszpański sen minął i dziś będzie o szyszkach.


- A tak właściwie to po co Ci te szyszki? - zapytał Jasiek, śledząc dywanowy marsz maleńkiego pajączka, który wypadł z wiadra i szukał bezpiecznego schronienia.
- A zgadnij - droczyłam się z kotem, pakując pajączka do doniczki z wrzosami.
- No nie wiem, pod szafę się wszystkich nie da wepchnąć, może trzeba je powiązać - zastanawiał się Łaciaty i na wszelki wypadek poszedł po swój sznurek.


- Nie powiązać, tylko pokleić je trzeba - tłumaczyłam cierpliwie kotu, dla którego sznurek stanowi jedyne słuszne narzędzie, nadające się do każdego celu.
- Ale po co kleić, nie dadzą się turlać - marudził Jasiek wypatrując kolejnego pajączka - powiesz mi w końcu, na co ci te szyszki?


Powiem.
Szyszki zbierałam w moim lesie, nie mając w głowie sprecyzowanego planu, do czego ich właściwie użyję i kiedy m. postawił w pokoju całe wiadro darów moich sosen, najpierw się zadumałam, a potem pogrzebałam w sieci.
I znalazłam! Kilka lat temu, kochane Green Canoe udostępniło tutorial szyszkowej lampy. TUTAJ Wyszła piękna!
Wzięłam się do odgapiania i lekko modyfikując oryginał, stworzyłam coś takiego.


Szyszki na kuli styropianowej kleiłam mozolnie i mimo ostrzeżeń, od czasu do czasu parząc sobie palce:))


Ukleiłam je tak ciasno i solidnie, ze potem nie było mowy o pochowaniu przewodów od lampek i pozostały na widoku , ale jak się świecą, nic nie widać :))
Za to z wypełnienia doniczki jestem dumna, bo gips wokół rurki, w którą włożyłam trzonek lampy, trzyma mocno, a kamyki zakryły całą kombinację.


Teraz tylko rozważam, czy malować, czy może zostawić całość w stanie surowym? Bo, po prawdzie, nawet mi się taka podoba :)))


- O! Świeci! - zdziwił się Jasiek  i przestał na moment ogryzać sznurek - ale wymyśliłaś, a grzeje ta lampa chociaż?
 = No nie bardzo - przyznałam ze skruchą, że poczyniłam przedmiot, jak mi się zdawało, piękny niebywale, ale według kota arbitra, mało użyteczny.
To słabo coś - skonstatował Jasiek i wrócił do swojego sznurka.



No tak. Zostałam sama z resztą szyszek, więc już  bez kociej konsultacji machnęłam sobie podstawę do wieńca na drzwi.


 



Ale pochwalić się nie było komu, bo kocio chrapał w swoim koszyku, śniąc o kilometrach sznurka, a wrzosowy pajączek też już zasnął, ale chrapał szeptem :)))




Dobrych dni Wam życzę :)))

poniedziałek, 19 listopada 2012

Tenisówki w walizce, bo to jest już koniec :))

Witam Wszystkich Zewsząd.


Jeśli myślicie, że spakowałam tenisówki przed odlotem do umiłowanej ojczyzny, to powiem, że nie do końca :))
Tkwiły twardo na moich stopach, w czas pokonywania ostatniego etapu podróży, kiedy to opuściwszy piękną i zamgloną o świcie Andaluzję, jechaliśmy przez Murcję do Alicante. Zaspana i zziębnięta, zerkałam dość nieuważnie na okolicę, a oprzytomniałam dopiero na miejscu.
 Wjechaliśmy w sam środek lata!
- To ja jadę na lotnisko, oddać samochód, a wy tu poczekajcie w hotelu - zarządziło moje męskie dziecię i tyle go widziałyśmy.
- Jasne! W hotelu! Jeszcze czego! - zbuntowałyśmy się natychmiast i pogrzebawszy w walizkach, wyciągnęłyśmy to, czego trzeba nam było najbardziej i z wypchanymi torbami pognałyśmy na....plażę!!! Daleko nie było, hotel stał prawie przy brzegu morza.




W życiu się tak szybko nie rozbierałam!!!



I co? Myślicie, ze nie wlazłam do wody? Wlazłam i siedziałam w niej chyba z godzinę, bo była cieplejsza od powietrza. Pływało się w tej solance dość dziwnie, ale co tam, było fantastycznie! Mam na to kwity, o, zobaczcie :))


Matko! Wierzyć mi się nie chciało, że po tych deszczowych dniach, Hiszpania zgotuje mi taką niespodziankę!
Piękne słońce, biały mięciutki piasek, przystojny Hiszpan roznoszący Sangrię z lodem....



Ja Was najmocniej przepraszam, że w środku bożonarodzeniowych przygotowań serwuję takie roznegliżowane fotki, ale rzetelność dziennikarska, cokolwiek to znaczy, nie pozwala mi na taktowne przemilczenia :)))
Siedziałam na tej plaży aż do zmierzchu, zapominając na śmierć o pozostawionych w hotelu tenisówkach i gapiąc się na nadmorskie gołębie (?), które przechadzały się wśród plażowiczów, grzebiąc w piasku, jak wytrawne kury. A czy to nie mewy powinny przebywac w takich miejscach? No, mniejsza z tym :))



W końcu jednak wieczór nadszedł i trzeba było pożegnać to wakacyjne miejsce. Jeszcze spacer po oświetlonej promenadzie ze słynną posadzką, sprawiającą wrażenie falującej i pofałdowanej. Jeszcze kupowanie drobiazgów na pamiątkarskich straganach. Jeszcze ostatnia kolacja pod palmami.... i ostatnia noc...


...... i koniec???

BUUUUUUUU!!!!

"A w Krakowie, na Brackiej pada...śnieg ...", o czym się przekonałam lądując (tym razem miękko) w Balicach. Całą drogę z Krakowa do Łodzi poświęciłam na konsumpcję moich ukochanych obwarzanków, krusząc w samochodzie syna obficie i nie mniej obficie łzy lejąc... . Tenisówki spały snem sprawiedliwych w bagażniku.
 Żegnaj Hiszpanio!

- Skończyłaś wreszcie te opowieści? - zapytał kolejny raz Jasiek, wlokąc za sobą poplątany sznurek.
- No prawie skończyłam, a bo co?- najeżyłam się, czując, że zrozumienia, dla sumienności w relacjonowaniu podróży, u kota nie znajdę.
- Bo ja się nuuuuudzę - Jasiek był wyraźnie naburmuszony i patrzył na mnie z wyrzutem.
- Mam jeszcze zdjęcia z Alhambry, są bardzo interesujące, chciałam pokazać dziewczynom...
- O nie! Albo jakaś tam Alhambra, albo ja! - zagroził kot terrorysta i wpakował się na klawiaturę - innym razem pokażesz, a teraz dawaj te szyszki, które masz w wiaderku, zobaczymy, kto pierwszy je wciśnie pod szafę...
Rzeczywiście, miałam w pokoju całe wiadro szyszek...
- Niech będzie, ale nie wszystkie pod szafę, są w całkiem innym celu..... Jasieeeek!!!
- No co??? -


Ano nic, pomyślałam, patrząc w zmrużone i proszące oczy mojego kota. Jest czas Hiszpanii i czas jaśkowych szyszek. Właśnie nadszedł ten drugi.... a Alhambra? Kiedyś tam, przy okazji.....:))

piątek, 16 listopada 2012

Pod palmami, czyli suchutkie, ale zmęczone tenisówki. Cz.5

Witam Wszystkich Zewsząd.

Łódzkie niebo przypomina rozlany ołów. Chyba aniołki szykują się do andrzejkowych wróżb.... czy cóś?
To ja Wam dziś o palmach opowiem, może to coś zmieni... :))


-Słońce świeci!!!!!!!!! - ryk wydobywający się z gardzieli moich latorośli stawia mnie do pionu.
Matko, dzieci mają koszmary nocne, pomyślałam najsampierw, ale zwlokłam się, żeby podnieść żaluzje i sprawdzić rzetelność porannej informacji.
 No w rzeczy samej. Świeci. Jest niedzielny poranek i żaluzje w oknach mieszkańców Granady podnoszą się sporadycznie i leniwie. Ni z tego, ni z owego, zza jednej z podniesionych do połowy, dobiega mnie przeraźliwy dźwięk saksofonu.
Aaaaa, to takie buty! Przeciętny Hiszpan w niedzielny poranek ćwiczy gamy na instrumencie bardzo dętym! Marnie mu szło, więc poszłam się dowiedzieć, jakie atrakcje przewidziano dla starej matki na tak dźwięcznie rozpoczęty dzień.
- Jedziemy nad morze, a potem się zobaczy - zapodał nad jajkiem na miękko mój męski potomek, więc na znak zgody postukałam w skorupkę swojego jajka, nie wiedzieć czemu ugotowanego na twardo i przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że może tego jodu po katastrofie czarnobylskiej, podawałam dziecięciu za mało i stąd te ciągoty, ale w końcu dałam spokój tym rozmyślaniom. Czemu nie? Niech będzie morze.
Obuwszy tenisówki, potajemnie upchnęłam do torby parasolkę i byłam gotowa na kolejną przygodę.
Po drodze z zadowoleniem obserwowałam prawie pogodne niebo i piękne krajobrazy, licząc w duchu, że produkt firmy Rossmann, mający za zadanie chronić,  podróżujących w końcu października po Andaluzji, naiwnych turystów, nie będzie użyteczny.


Jakoż nie był.
Salobrenia (z miękkim n) wyłoniła nam się zupełnie niespodziewanie z za zakrętu i z miejsca oczarowała.





Malownicze, białe miasteczko, wyglądało, jak efekt zabawy dziecka olbrzyma, które powtykało w skały domki z klocków Lego. Centrum u podnóża obrośniętej budynkami skały, to wąskie uliczki, obsadzone palmami. Cicho, zielono i spokojnie.
Wycieczka się rozdzieliła i romantyczni kochankowie poszli słuchać szumu fal, a nie mniej romantyczne, matka z córką na ostatni wspólny spacer, bo zbliżał się nieuchronny czas rozstania (nazajutrz Alicja przeprowadzała się do Madrytu a nas czekała dalsza, ostatnia już wyprawa).











Świetne miejsce, w sam raz na niedzielną kanikułę. Tylko dlaczego hiszpańskie szczotki do mycia butelek rosną na drzewach???


I dlaczego na skwerach poustawiano części bliżej mi nieznanych maszyn??? Hale im pozamykali, czy jak?


No i na koniec pytam grzecznie, kto to będzie jadł ????!!!!


Albo to...



... no dobra, mule mogą być, zgodziłam się, ale na wszelki wypadek zamówiłam hiszpański omlet z ziemniakami, gdybym jednak zmulona mulami okazała się być. Te zresztą szybko znikały ze stołu, bo zgłodnieliśmy po tych spacerach porządnie. Jedliśmy na pomoście z widokiem na morze i góry oraz zapachem pieczonych ośmiorniczek w tle.


Po ( według mnie, mocno podejrzanej) kolacji jeszcze spacer nad morzem.
 Ale ileż można spacerować? Moje sfatygowane tenisówki zaprotestowały i pozwoliwszy na ostatnie fotki wylegujących się w słońcu nadmorskich skał, podreptały do samochodu. 


Wracaliśmy drogą pod palmami, a w samochodzie słychać było, jak zwykle, hiszpańską muzykę (o matko!) i....dziwne poburkiwania w trzech młodych brzuchach. Mój dystyngowanie milczał, Ha! :))))


Po drodze udało mi się zrobić poruszoną i mało wyraźną fotkę gór Sierra Nevada , których szczyty pokrył pierwszy tej jesieni śnieg.


W Granadzie okazało się, że nawiedzony trębacz nauczył się dwóch nowych dźwięków, które radośnie ćwiczył do późnych godzin nocnych.  No, powiadam Wam, nie zmarnowana niedziela! :))))

Dobiegam, Kochani, do końca moich hiszpańskich opowiastek, tę ofiarowuję Wam na weekend z życzeniami słońca:)) . Dla wytrwałych obietnica, że mam w zanadrzu jeszcze jednego podróżniczego posta, ale potem to będzie już tylko o wytworkach i rękoczynach, jak Jaśka kocham!!! :))